Sagada – miasteczko leżące w filipińskich Kordylierach – znana jest głównie ze znajdujących się tam „wiszących trumien”. Trumien doczepianych do zboczy górskich lub składowanych w jaskiniach. Do Sagady jechaliśmy z Banaue, w tradycyjnym filipińskim środku transportu – jeepney. Gdy amerykanie opuszczali Filipiny, zostawili tu tysiące wojskowych jeepów, które Filipińczycy przerobili na swoją wersje autobusów i samochodów transportowych. Nawet w Manili są głównym elementem transportu publicznego. W Banaue wsiedliśmy do jeepneya do Sagady i czekaliśmy, aż sie wypełni. Rozkład jazdy to pojęcie obce. Jeepney wypełni się ludem, można ruszać. Jeśli nie – czekamy dalej. Ojciec Francis nienawidzi jeepneyów. Uważa je za przeżytek i cios dla środowiska i trudno się z nim nie zgodzić. Jeepneye kopcą nieziemską.

Droga do Sagady była dość malownicza, pełna widoków na tarasy ryżowe z obu stron drogi. Strome zbocza i brak barierek mogą lekko szokować, ale takie są realia podróżowania po tych terenach.

Sagada słynie również z lokalnych jaskiń i to tam się najpierw udaliśmy. Towarzyszył nam miejscowy młodzieniec, który robił za przewodnika. Jego cały ekwipunek stanowiła elektryczna przenośna latarnia. Same jaskinie robią wrażenie, ale to wyprawa dla ludzi o mocnych nerwach. W Europie przywykliśmy do jaskiń z wygodnymi ścieżkami i schodkami. W Sagadzie nie ma nic z tych rzeczy. Schodząc w dół jaskini brniemy w śmierdzących amoniakiem odchodach tysięcy nietoperzy żyjących w tej jaskini. Ręcę i nogi miałem pokryte tym czarnym świństwem. Nad głowami slychać pisk tysięcy nietoperzy i można przez chwilę poczuć to co czuł Bruce Wayne, w czasie pierwszego spotkania z tymi stworzeniami.

Gdzieniegdzie jest naprawdę stromo lub ślisko, czasem trzeba wspinać się po pionowej ścianie przy pomocy podwieszonej na stalaktycie liny. Całość zorganizowana jest dość amatorsko, co ma swój czar, ale jednocześnie nie jest do końca bezpieczne.

W pewnym momencie naszemu przewodnikowi wysiadła latarnia, ale na szczęście pomogli mu inni przewodnicy. Po wyjściu z jaskiń musiałem się dobrze wymyć z nietoperzych kup. Na szczęście pod jaskinią rozstawiła się babcia z balutem, wiec było też co zjeść.

W innej jaskini po drugiej stronie góry znajdują się trumny ze zwłokami członków lokalnych plemion. Złożeni są oni w nich w pozycji płodu, odpowiadając na wierzenia miejscowych, że powinniśmy być złożeni do trumny w tej samej pozycji w jakiej byliśmy w łonie matki. Przed pochówkiem dokonuje się podstawowej mumifikacji. Ostanich takich pochówków dokonano w latach 80. Od tego czasu są zakazane ze względów sanitarnych.

Jeszcze ciekawszym sposobem pochówku, jest podwieszanie trumień na zboczach górskich, z czego słynie Sagada.
W Sagadzie odbywał się tego dnia jakiś festyn. Mecz koszykówki, stragany ze street-foodem, muzyka. Ogółem przyjemna atmosfera i dobry dzień na wieczorny spacer. Wieczorem udaliśmy się na gorąco czekoladę, a wcześnie napiliśmy słynnej kawy Luwak, której ziarna są zjedzone i wydalone przez żyjącego na drzewach ssaka – łaskuna palmowego by dopiero potem parzyć z nich kawę. Smak nie rzucił mnie na kolana i nie powtórzę już tego doświadczenia. Czekolada za to, była świetna.

Jedna uwaga do wpisu “Sagada – wioska wiszących trumien”