Po wizycie w Manili czas był wyruszyć dalej i zobaczyć prawdziwe Filipiny. Te dla których się tu przyjeżdża. Samolot z Manili na Palawan leci może godzinkę i ląduje na maleńkim lotnisku w stolicy wyspy – Puerto Princesa. Po przylocie wybraliśmy się „na miasto” spróbować miejscowych specjałów. Na przystawkę robak rzeczny Tamilok. Wyglądał jak obślizgla pijawka, smakował jak ostryga doprawiona mułem rzecznym,

Mięso z krokodyla było już bardziej znośne w smaku. Krokodyle podawane w restauracjach hoduje sie na mięso podobnie jak kury czy świnie. Smakowo nie poczułem nic specjalnego. Mięso było miękkie i dość smaczne, ale to głównie dzięki przyprawom. Samo w sobie było dość nijakie.

Po paru San Miguelach wróciliśmy do hotelu. Celem wyprawy było zobaczenie podziemnej rzeki. Niestety, rano w hotelu poinformowano nas, że Straż Przybrzeżna zabroniła odwiedzania rzeki tego dnia. Pech, bo w Puerto Princesa mieliśmy tylko jeden dzień. Mój przyjaciel i towarzysz podróży, a zarówno gospodarz – ojciec Francis Cruz wybadał obsługę hotelową i udało się znaleźć ludzi, którzy zabraliby nas w stronę zatoki. Zamiast zwiedzać podziemną rzekę, mieliśmy zrobić objazd po okolicznych wysepkach. Dobre i to.

Po drodze nie mogłem się powstrzymać przed tą troche dziecinną fotką. Krajobraz przypominał mi ten znany z filmów o Wietnamie. Przyroda niewątpliwie przypomina tę z ojczyzny sajgonek albo przynajmniej nasze wyobrażenie o niej. Nic dziwnego. Większość filmów o wojnie w Wietnamie kręcono właśnie na Filipinach! Wietnam długo po wojnie utrzymywał dość chłodne stosunki z USA, w przeciwieństwie do podporządkowanych USA Filipin, do 1949 amerykańskiego terytorium zamorskiego. Wujek Ojca Francisa pożyczał nawet kiedyś łódkę do kręcenia jednego z takich filmów.
W końcu dojechaliśmy nad zatokę. Zostałem przywitany przez masę ulicznych sprzedawców, którzy koniecznie chcieli sprzedać mi perły. Towarzyszący mi Filipińczycy i Ojciec Francis zaświadczyli o ich autentyczności, więc kupiłem pare tanio dla mamy. Filipiny stoją perłami. W Manili znajduje się cały targ poświęcony tylko im. Czas był ruszać na zwiedzanie okolicznych wysp.

Zabrano nas na typową łódź dla turystów, z płozami z bambusa po obu stronach zapobiegającymi wywróceniu się łodzi, nawet w dość niespokojną pogodę. Towarzyszyła nam grupa Filipińczyków, z którymi mogliśmy pogawędzić w drodzę na pierwszą wyspę – Wyspę Rozgwiazd – słynącą właśnie z dużej ilości żyjących tam rozgwiazd.

Wyspa sama w sobie nie wyróżniała się niczym oprócz dużej ilości rozgwiazd, krabów i lasów namorzynowych. Drzew rosnących na brzegu morza jak nasze trzciny nad jeziorami. Ciekawy widok, bardzo typowy dla Palawanu. Ich spora obecność ma oznaczać czystość okolicznych wód.

Szczególnie ciekawie wyglądają korzenie w czasie odpływu, gdy są całkowicie odsłonięte.
Popływałem trochę, oglądając niewielką rafę koralową pod wodą i ruszyliśmy w stronę bambusowych altanek, gdzie czekał nas poczęstunek. Typowo filipińska uczta – mix owoców morza, mięsa, warzyw i owoców. Świeże owoce morze to coś co kocham w Filipinach. Są łatwo dostępne, przyrządzane nad brzegiem morza w często w najprostszy z możliwych sposobów, smakują wybornie.
Wspomniałem wcześniej o pracujących dzieciach. Wokół nas kręciło się paru chłopców sprzedając rodzaj lodów, produkowanych domowym sposobem. Masę lodową zawijało się w woreczek foliowy, formowało kształt typowego loda na patyku i mroziło się. Potem chłopcy roznosili to i sprzedawali z przenośnych niby-lodóweczek. Oczywiście spróbowałem z ciekawości. Nie było złe.
Loda sprzedał nam chłopiec o dziwnym imieniu Brando. Rodzice zapewnie byli fanami Marlona Brando. Na Filipinach dziwaczne imiona tego typu są dość często spotykane. Chłopiec opowiedział nam, że pochodzi z innej prowincji, jego brat ma tu łódkę i chłopiec na niej dorabia. Jeżeli zarobi wystarczająco, będzie mógł wrócić do szkoły. Nie wiem czy to prawda, czy tylko sposób na wyciągnięcie większej ilości kasy od turystów. Niezależnie od tego, wolałbym żeby Brando mógł się uczyć, a nie biegać po plaży sprzedając lody. Mam nadzieję, że wszystko mu się tam dobrze ułożyło.

Po niezłej wyżerce ruszyliśmy na drugą wyspę. Wyspę Lehu – znikającą wyspę. Pojawiała się wraz z odpływem, a znikała z przypływem. Trudną ją było nazwać wyspą, była to bardziej łacha piachu z małą przystanią. Przylegała do niej bardzo ładna rafa koralowa z mnóstwem kolorowych ryb. Muszę powiedzieć byłem pod wrażeniem.
Po pływaniu ruszyliśmy na ostatnią już wyspę – wyspę Courie. Był to ostatni przystanek dla wielu łodzi. Spotkałem tam paru Włochów naparzających w siatkę, więc dołączyłem się do gry broniąc honoru polskiej szkoły siatkówki. Sama wyspa niczym się nie wyróżniała poza zatrzęsieniem drzew kokosowych. Nic tak nie orzeźwia jak swieża woda prosta z kokosa.
Czas był wracać. Załoga łodzi przygotowała dla wszystkich drobne upominki, rodzaj filipińskiego origami, gdzie zamiast papieru używa się liści bambusa. Jako jedyny obcokrajowiec dostałem pasikonika, najtrudniejszego do wykonania. Muszę przyznać, szacunek dla pana kierowcy łodzi:
W czasie podróży towarzyszyła nam dość ciekawa ekipa i czas zleciał niezwykle szybko. Tymczasem wieczorem czekała nas kolejna wyprawa. Wyprawa śladem świetlików.

Po powrocie do hotelu, trzeba było zbierać manatki i ruszać na drugą stronę zatoki. Czekała nas tam łódź, która miała nas zabrać na oglądanie świetlików. Było już po zmroku, gdy wypłynęliśmy większą łodzią na środek zatoki. Połowa ruszyła mniejszą łódką w strone ujścia rzeki, po której obu stronach rosły olbrzymie połacie lasów namorzynowych – naturalne środowisko dla świetlików. My delektowaliśmy się kolacją na łodzi złożoną głownie z owoców morza. Na środku łodzi podobnej do tej ze zdjęcia rozstawiono stół, a myśmy rozsiedli sie wokoło. Gdy pierwsza ekipa wróciła, przesadzono nas w mniejszą łodkę i ruszyliśmy w stronę rzeki.
Niestety nie można było robić zdjęć. Było zbyt ciemno (żadnych sztucznych świateł oprócz małych reflektorów z przedu łódki). Na obu brzegach rzeki widać były drzewa mangrowe. Nasz przewodnik przedrzeźniał się z nami udając, że potrafi sprawić że świetliki zapalą swoje małe latarenki na jego trzy, dwa, jeden, teraz! Oczywiście nikt z nas nie potrafił tej sztuki dokonać. Dopiero potem wyjawił nam, ze tajemnica tkwi w małej latareczce z czerwonym światłem, podobnych używa się jako wskaźników np. na wykładach. Świetliki reagują na te małe światełko.
Widok setek swietlików, na tle ciemnego lasu, włączających swoje światełka w tym samym czasie jest trudny do opisania. Przypominało mi to setki zielonych i niebieskich lampek migających na choince. Towarzyszące temu cisza zakłócana tylko odgłosem łodzi płynącej w górę rzeki, nadawałe tej małej wyprawie niesamowitą atmosferę. Według przewodnika, swietliki źle noszą silne światło, stąd proszono nas o nierobienie zdjęć (było to zresztą bez sensu) i nie używanie latarek. Świetliki nie znoszą zanieczyszczeń – brudu, hałasu, silnego światła. Jeżeli gdzieś są świetliki – jest to dobry znak! Nieopodal mojego domu, w Prabutach, w lesie sanatoryjnym widziałem czasami swietliki, ale tylko pare naraz. Tutaj widziałem ich tysiące. Gdy myślę o Palawan, myślę o świetlikach. Jeżeli tam kiedykolwiek wrócę odwiedzę je raz jeszcze.

Jedna uwaga do wpisu “Palawan – wyspa świetlików”