Wspomnień z Chin ciąg dalszy…
Lanzhou – miasto nad Rzeką Żółtą
Jednym z najbardziej znanych symboli Chin, jest Rzeka Żółta, obok rzeki Jangcy, najważniejsza rzeka Chin. Jej nazwa pochodzi od prostego faktu, że jest ona po prosty żółta. Dosłownie.
Lanzhou to stolica prowincji Gansu i największe miasto leżące nad Rzeką Żółtą. Znajduje się tu pierwszy stały żelazny most przerzucony nad tą rzeką na początku XX wieku.
Miasto nie leży na głównym szlaku turystycznym, a mieszkańcy wydają się być niesamowicie wyluzowani. Tempo marszu jest mniej więcej 3 razy mniejsze niż np. w Pekinie. Tu nikt się nie śpieszył. W parku odbywał się jakiś niewielki festyn, ludzi grali w madżonga i pili herbatę. Totalny luz.
Nad rzeką widać pozostałości młynów wodnych, których w dawnych czasach było nawet kilkaset. Dziś pozostało ich jedynie kilka. Można też spróbować sił używając tradycyjnych chińskich przyrządów do młócki.
Typowym dla Lanzhou napojem, jest babaocha, pita w wysokich szklankach, wyróżnia się lekko słodkawym smakiem. Jej nazwa oznacza „herbatę ośmiu skarbów”, a pochodzi od bogactwa jej składników. Od kelnera/barmana dostajemy saszetkę ze składnikami i wielki termos z wrzątkiem. Herbatę można siedzieć i pić godzinami, szczególnie że mieszkańcom Lanzhou, jak już wspomniałem, nigdzie się nie śpieszy.
Samo miasto wygląda trochę jakby żywcem przeniesiono je z bliskiego wschodu. Żółty kolor otaczającego wszystko lessu (odpowiedzialnego też za kolor rzeki) miesza się z widokiem miasta nad którym dominują minarety i muzułmańskie półksiężyce. Wszystko dzięki dużej muzułmańskiej mniejszości żyjącej w mieście. Poza tym na uwagę zasługuje Biała Pagoda na wzgórzach otaczających miasto i okoliczne parki.
Część prowincji Gansu znajduję się na terenie historycznego Tybetu, stąd dość łatwo o spotkanie z ludźmi w tradycyjnych tybetańskich strojach.
Groty Binglingsi
Parędziesiąt kilometrów od miasta znajduje się kompleks grot ze starożytnymi posągami buddów. By się tam dostać musieliśmy złapać autobus za miasto, a potem załatwić podwózkę w kierunku przystani nad jeziorem, skąd zabrano nas motorówką w stronę grot.
Podróż motorówką w stronę grot oferował niesamowite widoki. Co ciekawe w pewnym momencie widać dokładną linię, gdzie woda z zielonkawo-brunatnej zmienia się w żółtą
Dołączyła do nas para starszych Chińczyków i u samej bramy do grot chcieli bym spróbował wszystkim nam kupić bilety na moją kartę studencką (50% zniżki). Kasjer znał ten trik i poprosił wobec tego o 4 karty. Zostałem też oblężony przez miejscowych, którzy koniecznie chcieli mi coś sprzedać wystawiając moją asertywność na próbę. Szczególnie starsze kobiety wyglądały bardzo biednie.

Groty pełne są większych i mniejszych posągów powstałych pomiędzy V and VIII wiekiem naszej ery. Ponieważ niełatwo tu dotrzeć, byliśmy niemalże jedynymi turystami, co oczywiście miało swój urok w wiecznie zatłoczonych Chinach.
Podroż powrotna również obfitowała w piękne widoki, a kierowca motorówki popisywał podjeżdżając na zakrętach niemal pod same klify i dopiero skręcając, niemal w ostatniej chwili.
Mongolia Wewnętrzna
Ojciec Francis zarabiał w Chinach jako lektor języka angielskiego na uniwersytecie. Poza tym oczywiście miał swoją pracę na parafii. Będąc w stolicy Mongolii Wewnętrznej -Hohhot zostaliśmy zaproszeni na obiad przez rodzinę jednego ze studentów, którego ojciec Francis uczył.
Oprócz niezłej wyżerki mieliśmy okazję podziwiać pokaz tańców i muzyki mongolskiej. Naszym głównym celem było jednak spędzenie dnia w stepie. Nie było to najciekawsze doświadczenie, ot pusty step, parę improwizowanych niby-jurt. Jazda niewielkim mongolskim koniem była jedynym ciekawym elementem wyprawy. No i parę stepowych widoczków.
Po nocy w jurcie pozostał nam już tylko powrót do miasta i pociąg do Pekinu.
