Tallinn to nie tylko starówka. Ciekawym punktem miasta jest dzielnica rosyjska, pełna stawianych tradycyjną metodą drewnianych domów. Przypominają mi te, które widziałem w Skandynawii. Cała dzielnica zabudowana jest tego typu budynkami i bardziej przypomina stylem małe miasteczka, a nie stolicę państwa.
Język, który usłyszymy na ulicy i w sklepach to właśnie język rosyjski. Dla nas Polaków to często ułatwienie, szczególnie gdy miejscowi nie znają angielskiego.
Zatrzymałem się tu w restauracji Kolm Sibulat (Trzy Cebule). Ceny były o wiele bardziej przystępne niż na rynku, a jedzenie bardzo dobre. W Tallinnie można zjeść całkiem nieźle. Na Starym Mieście zjadłem bardzo dobrę potrawkę w dziczyzny. Długo duszoną na podobieństwo czulentu. To podobno skandynawski przysmak. Na wejściu do restauracji otrzymałem pięćdziesiątkę dobrze schłodzonej wódki. Podobało mi się to niezmiernie.

Jako miłośnik czosnku, posłuchałem rady pana Makłowicza i odwiedziłem również specjalizującą się w daniach z czosnku restauracje Baltazar. Ceny były wysokie, troche zbytnio, jak na mój gust, ale jedzenie było rzeczywiście dobre.

Poza dzielnicą rosyjską i lokalnymi restauracjami, warto odwiedzić opuszczone więzienie Patarei. Zbudowane w 1840 było najpierw więzienie przeciwników cara, a potem w czasach ZSRR, wrogów ludu.

Bilet kosztował zdaje się 3 euro. Sprzedano mi go z przyczepki postawionej przed wejściem i potem zostawiono samego sobie. Więzienie śmierdzi wilgocią, ktora rozpościera się na ścianach. Część z niewielkich cel, mieszczących do 16 więżniów miało zakratowane okno z widokiem wprost na zatokę. Wszędzie walają sie porozwalane meble, narzędzia z warsztatów, szkło i gruz. Gdzieniegdzie brak też oświetlenia.

W środku trzeba uważać. W warsztatach znajdują się dziury w podłodze niczym nie przykryte, poza czasami cieńką dyktą. Czasem, trudno w ciemności zauważyć taką dziurę. Ogółem atmosfera jest nieprzyjemna, ale z drugiej strony, jesteśmy w więzieniu.
Patarei służyło swego czasu za squat i pełno jest śladów działalności grafficiarzy. Znajdziemy tu też biblioteką z mnóstwem starych rosyjskich książek i czasopism wymieszanych z anarchistycznymi zinami.
W budynku można też odwiedzić celę w której wykonywano karę śmierci. Dziś to pusty pokój. Całkiem nieźle zachował się gabinet dentystyczny. Na zewnątrz znajdziemy dość skromną kafejkę.

Owa kafejka zbudowana z byle czego całkiem dobrze oddaje atmosferę tego co zostało z Patarei. Przed fortecą, od strony morza stoją leżaki, więc z zakupionym w kafejce napojem można sobie posiedzieć, gapiąc się na tallińskie nabrzeże, przez drut kolczasty.
Niepodal Patarei, znajduje się Muzeum Morskie, a raczej jego filia, w byłym hangarze dawniej służącym wodnopłatowcom. Dziś znajdziemy tam niesamowite interaktywne muzeum. Możemy np. pobawić się w symulatorze samolotu z czasów pierwszej wojny, złapać za prawdziwy karabin maszynowy zmieniony w karabin niczym do gier komputerowych i ponaparzać w pojawiające się na ścianie samoloty wroga.

Możemy rownież spróbować poczuć się jak na tonącym statku w konstrukcji symulującej przechył statku albo zwiedzić rosyjską łódź podwodną. Aż trudno uwierzyć na jak małej przestrzeni toczyło się tam życie.

Muzeum morskie w Tallinnie to punkt obowiązkowy. Na zewnątrz znajdują się statki cywilne i okręty wojskowe, które również można zwiedzać. Co ciekawe te cywilne były ciekawsze niż wojskowe, ale to tylko moja opinia.
Tallinn to miasto naprawdę ciekawe i przyjemne w zwiedzaniu. Patarei, uważam za miejsce dość unikatowe, biorąc pod uwagę niemal zupełne olanie kwestii bezpieczeństwa. Włodarze uznali, że wybierają się tam dorośli ludzie, których nie trzeba prowadzić za rękę. Atmosfera była dziwna i trochę złowroga i dało się poczuć ducha więzienia dopóki nie zjawiła się tam grupa 20 drących japę gimbusów. Muszę się przyznać do jednego. Nie posłuchałem rady anarchistów zamieszkających Patarei i w muzeum morskim skorzystałem z okazji by przywdziać historyczny mundur i walnąć sobie selfie…